Europa 2013: Wydajniejsza alternatywa dla fotosyntezy.
Wiosna, astronomiczna już
od siódmego lutego, to czas zjawisk nabierających rozpędu. Wszystko nabiera tempa
i rozmiaru. Marcowe koncerty na rozgrzewkę po długiej zimie 2012, w towarzystwie
azerbejdżańskiego pianisty – Elchina Shirinova były powrotem zespołu na ambony kameralnych
świątyń muzyki. W krakowskim "Harrisie", radlińskim MOK-u i wałbrzyskim "Apropos" (w tym ostatnim jedynie sporadycznie zakłóconym
przez odurzone alkoholem organizmy znad koryta) atmosfera sprzyjała zarówno
kreacji jak i odbiorowi, mikrokosmicznej symbiozie nadawcy i odbiorcy. Crossinspiring?
Dwunastodniowa przerwa przed
występami na Węgrzech wystarczyła na ustabilizowanie energii życiowej, na
wylizanie ran po podróżach przynoszących spotkania z nieznajomymi. Postawa
pełna otwarcia, potrzebna dla powiedzmy twórczej ekspresji bywa jak miecz
obosieczny. Pomaga emanacji piękna, stając się jednocześnie kanałem zwrotnym,
dla energii zachowań bliźnich operujących na innym poziomie inteligencji emocjonalnej,
a nad tym zapanować nie sposób. Jakieś wnioski? Tak jak nie przystoi kupczyć w
świątyniach, tak też niegodnie jest chlać i głośno wpierdalać tam, gdzie
muzyczna atmosfera „nabożnego” skupienia przeważa, bo zasadniczo wynika z
potrzeby większości słuchaczy. Te klubowe rozgrzewki przed
występami w Budapeszcie przypomniały mi o emocjonalnym charakterze pracy na scenie. Duet z cygańskim (romskim) cymbalistą Miklósem Lukácsem
oraz występ z towarzyszeniem Modern Art Orchestra były częścią inauguracji
otwarcia nowoczesnego centrum muzyki. Ta chyba typowa, jak się okazało
„salonówka” z dziennikarzami, ludźmi kultury oraz politykami z premierem Węgier
siedzącym na czele w pierwszym rzędzie zdawała się jedynie to potwierdzać.
Garderoby mrowiły się od medytujących przed wyjściem na scenę gwiazd
węgierskiej kultury.
Mojemu trzeciemu już
występowi w Budapeszcie nieodłącznie towarzyszył podziw, dla kulturowego
endemitu, jakim stały się Węgry skazane na odosobnienie przez swój własny język.
Uważnie przysłuchując się przemówieniom przeplatanym występami
najznamienitszych postaci węgierskiej sceny muzycznej, których usłyszeć, a tym
bardziej zobaczyć w mediach komercyjnych nie sposób, nie rozpoznałem ani j e d n e g o słowa! Węgierskie rzeczowniki odmieniają się
na dwadzieścia siedem sposobów. Genetycznie mowa Madziarów klasyfikowana jest
jako język aglutynacyjny. To właśnie owo charakterystyczne komponowanie słów na
zasadzie łączenia „glutów” w dłuższe ciągi sprawia, że z niczym takie słowa nikomu
oprócz Węgrów się nie kojarzą. Gdy jako dziecko oglądałem czechosłowacką
telewizję, którą „łapaliśmy” bez problemu żyjąc w strefie nadgranicznej,
podobne do polskich słowiańskie zwroty, odpowiednio osadzone w kontekście sytuacyjnym, w mgnieniu oka ujawniały swoje znaczenia. Węgierskie
dzieci „latając” po obcojęzycznych kanałach muszą natrafiać na niemożliwą do
spenetrowania, nawet przez dziecięcą intuicję, gęstwinę niezrozumiałych
dźwięków. Wszystko, co nie jest ich mową ojczystą staje się kakofonią znaczeń. Wyobrażam
sobie polskie dzieci, które z obcojęzycznej oferty kanałowej mogą wybierać
jedynie programy po arabsku, grecku, bretońsku czy chińsku...
Człowiek wychowany w poczuciu
tak silnej izolacji musi mieć szczególną potrzebę budowania jakiejś więzi, jakiejś
społeczności, której członkowie muszą mieć równie silne poczucie jedności. Potrzebę
tę musi potęgować fakt, iż jego najbliżsi „krewni” żyją w centralnej Azji na
brzegami rzeki Ob…
Te małe, wiosenne preludia
do majowych występów na festiwalach w Rumunii utwierdziły mnie w przekonaniu,
że ciężki jest los jedynaka, i że praca na scenie musi mieć charakter dorywczy,
bo może pociągać za sobą okresy duchowej rekonwalescencji… Rumunia - kraj ludzi z
temperamentem! Przebieg rumuńskiej rewolucji oraz ekstrawagancki styl prowadzenia
negocjacji narzucony przez promotora organizującego nasze rumuńskie koncerty są
tego jaskrawym dowodem. Perspektywa zetknięcia się
z obyczajowością, czy językiem Rumunów, z którymi jeszcze przed wojną
dzieliliśmy trzysta pięćdziesiąt kilometrów pasa granicznego, zawsze silnie
pobudza moja wrodzoną ciekawość oraz zamiłowanie do przygody. To w jej naturze
leży przecież objawianie kolejnych tajemnic życia poprzez potęgę konfrontacji z
nieznanym. Dwie dotychczasowe wizyty zespołu w Dacji uchyliły rąbka wielu z
tych tajemnic niejednokrotnie czyniąc z nas świadków jego bezwstydnego łopotu.
Majowy wyjazd będzie więc
podróżą sentymentalną, zaś uważna lektura wybranych rozdziałów przewodnika
turystycznego przeplatana pobieżną lekturą podręcznika do nauki rumuńskiego ofiarą
na ołtarzu Bogini Odważnych i Ciekawskich, na którym od lat, nieustannie tlą
się kadzidła.
Kwiecień zapoczątkował również długą pauzę na zainicjowanie przygotowań do kolejnej trasy na Dalekim Wschodzie. Czekam na ten wyjazd jak na Wielką Przygodę. Grając
rok temu po raz pierwszy dla chińskiej publiczności, uświadomiłem sobie jak
nieprzewidywalny to odbiorca. Odmienność chińskiej rzeczywistości,
najagresywniejszego de facto kapitalizmu zarówno wobec własnych
obywateli jak i na planie gospodarki globalnej, gdzie Ameryka już dawno poszła w odstawkę na boczny tor, zauważalna jest w w każdym aspekcie życia
codziennego. Najbanalniejszym, a zarazem najbardziej fascynującym przejawem owej
odmienności jest kuchnia chińska. To ona stanowi oś oraz sens życia w Kraju
Środka. Je się tam dużo i wszystko. Tak jakby Wielki Głód trwał w pamięci
pokoleń, które „popasem” chcą z jednej strony złagodzić, z drugiej zaś zrekompensować sobie traumatyczne wspomnienie
ogólnonarodowego pomoru sprzed ponad pół wieku… Intensywność fascynacji
Chińczyków bogactwem spożywanych pokarmów jest bezgraniczna, zachłanna. Ich potrzeba,
wręcz żądza różnorodności stworzyła specyficzny interwał
ofert kulinarnych. Od przebogatej, dostępnej dla wszystkich po perwersyjną,
przeznaczoną dla najbogatszych. Stek z zebry w karcie dobrej restauracji nikogo
nie powinien w Chinach dziwić, ale danie przyrządzane z poaborcyjnych szczątków?
Uniwersalizm w poszukiwaniu egzotycznej adrenaliny w czystym wydaniu nie zna
granic. W prowincji Guangdong, w zakamuflowanych rewirach restauracji dla najbogatszych a zarazem najwykwintniejszych smakoszy, na których pasztet z wątroby hipopotama
nie robi już wrażenia, tego rodzaju uczty mają miejsce.
Chcąc ułatwić chińskim odbiorcom
muzyki dostęp do swojej głowy, a sobie do ich emocji zdecydowałem się poznać niezbędny
leksykon mandaryńskiego by następnie wejść w zakamary jego składni. Bardzo
pochłaniające to zajęcie. Najwięcej pochłania czasu, ale Chiny są tego warte. Poza
tym przyjemność płynąca z samodzielnego wysyłania komunikatów w językach
„egzotycznych” ma w sobie coś z atmosfery kontaktu z istotami pozaziemskimi, w
którą tak pięknie wprowadza literatura science fiction, a ja uwielbiam science
fiction.
Jeżeli gdziekolwiek w dzisiejszym świecie rzeczywistość ma szansę
upodobnić się do obrazów ze świata opisywanego przez autorów - futurystów, to
właśnie w Chinach. Zahipnotyzowane, bezimienne masy ludzi ocierających się o siebie
na każdym kroku bez śladu narzekań na brak machinalnego „przepraszam”. Smog, w
którym tonie siedemdziesięciomilionowa aglomeracja Pekinu. Architektura epoki
chińskiego, gospodarczego bumu. Lasy wznoszących się ku górze drapaczy chmur…
Rosną w takim tempie, jakby natura nepotycznie faworyzowała ekosystemy pozwalając
na istnienie wydajniejszej alternatywy dla fotosyntezy. W prowincjonalnych miastach
odpowiadających wielkością ćwiartce Warszawy, która tak szczyci się wianuszkiem
biurowców otaczających Pałac Kultury, dziesiątki, setki wysokościowców pną się
ku niebu jak grzyby po deszczu sterydów. Ten, kto brzydzi się przejawami
bogactwa niech pobytem w Chinach wystawi swój masochizm na ostateczną próbę.
Chiny są obrzydliwie bogate.
Muzyka grana przez mój zespół czerpie z jazzu, więc dominuje w niej improwizacja. Muzyka z amerykańskim rodowodem, grana
przez Polaków dla zalaicyzowanych muzułmanów, czy ateistycznych komuno-kapitalistów. Czy takie jest jej przeznaczenie?
Pewne jest, że koncepcja ma się dobrze, bo wciąż ewoluuje, a w dodatku jest pojemna. Można ją faszerować własną wizją intymności. W takich zaciszach rozwadniają się statuty, liberalizują się dogmaty.
Komentarze
Prześlij komentarz