Vietnam 2024: Moje wietnamskie zaręczyny

Po pięciu latach związku z przerwami na pandemię i moje kilkumiesięczne powroty do Europy, Jot oznajmia mi w styczniu 2024, że powinniśmy przejść pewną procedurę. No właśnie jaką i dlaczego? Sam nie wiem, natomiast jej celem jest udobruchanie plemienia, które w naszym związku bez religii czy choćby więzi plemiennej upatruje się niewypowiedzianej słowem obelgi, braku poszanowania dla jedynego elementu kultury tych ludzi, którzy nie mogą poszczycić się ani bogactwem ani szacunkiem większości dominującej w Wietnamie. Tradycja jest wszystkim, co mają. To ona spaja ich rodziny, rodziny w grupy wsparcia budujące w nich poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. To dlatego z taką pieczołowitością strzegą jej odprawiając przy byle jakiej okazji te wszystkie rytuały, mało spektakularne, pozbawione wyrafinowania czy punktualności. Ot, ludzie schodzą się do wyznaczonego domu, najpierw modły i pieśni religijne, potem jedzenie, tanie piwo na przemian ze swojskiej roboty słodkim ryżowym winem. To gwarni ludzie. Hałas przechodzi w ciszę, tylko wtedy, gdy pochylają się nad miską zupy. Potem to już pijatyka, przekrzykiwanie się i nasiadówka do późnych godzin wieczornych.  
Do naszej ceremonii przygotowujemy się niespiesznie i bez ciśnienia. Jot jest spokojna. Baby gotują a ja zwożę wodę w przykościelnej filtorwni. Jestem jedynym mężczyzną w tym domostwie. Ojciec Jot umarł, kiedy była pięciolatką, a jej brat wpada tylko od czasu do czasu. Porozmawia z matką i kilkoma wybrańcami z rodzinnego grona. Z Jot nie rozmawia, a skoro z nią nie, to ze mną też nie. Skrzętnie dokarmia upór obnosząc się ze swoim milczeniem wobec siostry i jej wybrańca. Collateral damage... Jest niski, ma tatuaże i muskularną budowę w stylu rzeźby na Bruce’a Lee. Mało się uśmiecha, nigdy się nie śmieje. Popala papierosy i grzebie w motorach. Czyści je i pieści. Jest młodszy od Jot, więc nazywam go em czyli młodszym bratem, choć mógłby być moim synem. W ogóle wszystkie relacje są tu dla mnie pomieszane. 
W Wietnamie panują trzy główne systemy zwracania się do siebie nawzajem w zależności od typu łączących lub dzielących rozmówców relacji. Pierwszy opiera się na zwykłym uszanowaniu różnicy wieku. A więc starszy ode mnie mężczyzna, ale nie na tyle starszy, żeby być moim ojcem to anh. Młodszy, ale nie na tyle, żeby być moim dzieckiem to em. Te same relacje w przypadku starszych i młodszych ode mnie kobiet to odpowiednio chị, czyli starsza siostra i znowu em czyli młodsza siostra. Do dzieci zwracam się cháu, a jak je znam lub lubię to con czyli tak, jak ojciec do własnego dziecka. Dzieci do mnie zwracają się za to chú, bez względu na to jak ja je nazywam. Do mężczyzn w wieku mojego ojca zwracam się chú a oni do mnie jak im się podoba. Do mężczyzn i kobiet, którzy mogliby pełnić rolę moich dziadków i babek mówię ông i bà. Do tych których chcę znieważyć zwracam się mày o sobie mówiąc tau. Oni, w odpowiedzi z przekory siebie będą nazywać siebie tau a mnie mày.
W drugim systemie do osób młodszych od siebie zwracam się jak do starszych. Chodzi tu o sytuację, gdy z wiadomych powodów muszę się płaszczyć przed urzędnikiem lub policjantem.
Trzeci system jest najbardziej w moim przypadku paradoksalny. Jot jest ode mnie dużo młodsza. Ja, jako jej partner, muszę się do wszystkich członków rodziny zwracać tak, jak ona się do nich zwraca, co jest odzwierciedleniem relacji jej wieku względem wieku jej rozmówców. A więc do dziewczyn, które są ode mnie o dwadzieścia lat młodsze muszę zwracać się chị czyli tak, jak do starszych kobiet. Do dzieci, które normalnie byłyby dla mnie cháu zwracam się em, czyli jak do młodszych braci lub sióstr. Do ciotek, wujków i całej starszyzny używam jednego zaimka bắc. Przynajmniej tu się coś dla mnie upraszcza.
Z myślą o zaplanowanej procedurze matka Jot wręcza mi plemienny kaftan. Pożyczyła go do wodza, którego z Jot nazywamy Big Mouth (Wielkie Usta). Jego usta są naprawdę wielkie). Z salonu znika lekka sofa i krzesła. Na ich miejscu, w rogu przestronnej sali pokrytej dachem z falistej blachy pojawiają się kolorowe, wyplecione z plastikowych włókien maty. To na nich wylądują talerze z jadłem i puszki z Sajgonem-najpopularniejszy lokalnym piwem. W procedurze mojej akceptacji plemiennej ma uczestniczyć, ktoś z mojej rodziny. Wybór pada na moją siostrę, bo zna angielski i mieszka w strefie czasowej oddalonej o pięć godzin. Mój brat jest o jedenaście godzin dalej na wschód czyli w USA, ale to nie jedyny powód, dla którego o asystę proszę właśnie młodszą siostrę. Tubalny głos Wielkich Ust dobiega z salonu. To pierwszy gość ceremonii. Już pijany, coś tam tłumaczy stuletniej babci. Rytuał zaplanowany na piętnastą rozpoczyna się po szesnastej. W uroczystości uczestniczą ciotki, wujkowie kuzyni i ich dzieci. 
Siedzimy na małych taboretach w kręgu. Wódz tłumaczy po wietnamsku znaczenie ceremonii, po czym zawiesza mi na szyi wisiorek z korali, który zdobi miedziana bransoleta i oznajmia, że oto staliśmy się…mężem i żoną.
Wszyscy gratulują mi żony i z dumą informują mi, że zostałem członkiem ich rodziny. Na plastikowym talerzu wręczają mi całego ugotowanego kurczaka i bambusową słomkę, którą nakazują mi w triumfalnym geście unieść ponad głowę, czemu wtórują okrzyki radości. Słomkę mam zanurzyć w glinianym dzbanie i jako pierwszy pociągnąć ryżowego wina. W miarę jak piję, moja nowa teściowa dolewa do naczynia wody. Muszę wypić tyle, ile wody mieści się w kubku, z którego dolewa. Potem kolej na Jot. Następnie całą grupą przechodzimy do domowej kaplicy. Każda chałupa koho ma taką z ołtarzem. Wielkie Usta intonuje modlitwę w lokalnym języku. Modlitwy mieszają się z pieśniami, podczas gdy ja relacjonuję siostrze całe zajście przy pomocy kamery telefonu. Przez chwile czuję jak tchnienie surrealizmu tej całej sytuacji pobudza we mnie znacznie silniejszy powiew emocji. Jak ja właściwie się tu znalazłem? Jak do tego doszło, że oto namaszczają mnie na członka tej mikrospołeczności? Sploty tysięcy zdarzeń, przypadków, decyzji współgrających ze sobą na osi czasu. Tak rozpoczyna się biesiada. 
Wszyscy namawiają nas do jedzenia kurczaka, który ma tu moc symbolu chleba. Wino to chyba sól. Jem zupę i przegryzam kurczakiem. Potem popijam wino z najbliższymi członkami mojej nowej rodziny, uzupełniając ubytek płynu wodą z kubka. Cała zabawa polega na tym, żeby płyn nieustannie wypełniał dzban po brzegi. Mój współpijca pociąga łyk, po czym snuję jakąś historię, skierowaną mojej uwadze. Wszyscy starają się ułatwić mi zadanie i zwracają się do mnie po wietnamsku. Jest mi naprawdę łatwo…
Jeszcze rano nie spodziewałem się, że po południu będę gościem na swoich własnych zaślubinach. Przyjmuję to wszystko z dystansem równym bezciśnieniowemu podejściu tubylców do powagi i konsekwencji tego niezwykle ważnego dla nich rytuału. 
Ktoś nam dwa tygodnie temu ukradł kota. Jot mówi, że to na mięso go ukradli…


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wietnam 2024: Szlakiem opustoszałych hoteli

Wietnam 2024: Trucizna ostatnich chwil