Wietnam 2024: Trucizna ostatnich chwil
W kwietniu Ji upada i łamie sobie
biodro. Nic w tym nadzwyczajnego zważywszy, że ma już grupo po
siedemdziesiątce. Rodzina przewozi ją do lepszego, oddalonego od
300 kilometrów szpitala w Sajgonie. Przez kilka tygodni synowie i córki na zmianę czuwają śpiąc na ziemi przy jej łóżku.
Przynoszą jedzenie, zmieniają pościel, zabiegają o lekarską
uwagę. Przykuta do łóżka nie wie, że już się z niego nie
podniesie a nadchodzący za jedenaście miesięcy marzec ma przynieść
jej śmierć.
Transujące melodie tutejszych pieśni
religijnych już trzeci dzień dobiegają przez rozwarte na oścież
okno salonu sąsiadującego z moim oknem. Ot dwa metry dystansu
dzielącego mnie od centrum, w którym dzieją się te pozornie
dobrze mi znane, a jednak obce, katolickie rytuały.
Ksiądz namaścił chorą po
wietnamsku, ale modlitwy i pieśni kościelne śpiewane są już w
języku koho - mowie schrystianizowanych w dziewiętnastym wieku tubylców.
Trzy blisko spokrewnione rodziny
mieszkają dom w dom po tej samej stronie ulicy, więc wokół
umierającej zawsze ktoś czuwa. Dzieci biegają i ciągle coś
wykrzykują, a wczesnym wieczorem, gdy po osiemnastej tropikalny mrok
nie pozwala już na pracę w polu, ci miejscowi rolnicy wypełniają
z wolna salon, w którym leży umierająca, a ten zaczyna tętnić
przeciwwagą życia dla nadchodzącej śmierci. Jedni wpatrują się
w pustkę, inni żartują, jeszcze inni przeglądają co tam nowego w
jazgoczącej komórce, jakby dla ciszy, ku której sytuacja ciąży w
ogóle nie było zapotrzebowania. Salon - cóż to za salon!
Wykafelkowana na brązowo podłoga, odrapane do poszarzałej bieli
tynku, poczerniałe błękity ścian i swąd gnijącej od miesięcy
rany. Jedni siedzą na ziemi, na uplecionych z plastiku matach,
inni na plastikowych mikro-taboretach. Gdy w salonie robi się ciasno zaczynają się pieśni. Umierająca leży z rozdziawionymi
na sztywno ustami i oddycha jak przerażony kot, którego siłą
unieruchamia się do zdjęcia rentgenowskiego płuc. Jej
oddechy są płytkie i szybkie. Otumaniona trucizną ostatnich chwil, wciąż jednak chyba zdaje sobie sprawę, że oto nadchodzi kres. Dźwięk
pieśni odciąga na chwilę, a przynajmniej tak się wydaje, jej
uwagę od uporczywej świadomości, że oto jej czas się kończy.
Czy coś rozpamiętuje w bezruchu? Czy czegoś żałuje? A może ból
nie pozwala już myślom swawolić? W końcu, ten władca-umysł
poddaje się przygnieciony ciężarem większym niż potęga braku
nad nim kontroli. Dzisiaj matka umierającej, wysuszona chyba
stulatka (nikt do końca nie wie kiedy się urodziła), najstarsza z
garstki starców ocalałych z pandemii, człapie z bambusowym kijem w
rękach, żeby pożegnać swoją pierworodną. Przeżywa ją o ponad
dwadzieścia lat. Jest sucha i twarda jak ten kij. Zawsze taka była.
W czasach młodości, do wsi oddalonych o dziesiątki kilometrów
wędrowała po górach pieszo. Spała po lasach w chłodzie pod gołym
niebem. Kilkoro z jej dzieci pomarło za pacholęcia. Na umierających
ze słabości spoglądała zimnym okiem i choć w jej pojmowaniu
świata nie istniała kategoria prawa natury, była jego integralną
częścią, jego żywą manifestacją. Teraz siedzi w milczeniu, a
potem próbuje wstać. Jest wciąż silna, ale dzisiaj trzeba jej
pomóc. Pochodzi powoli do cuchnącego legowiska i próbuje się
pochylić. Pomaga jej w tym wnuczka trzymając ją w pasie. Matka
chwyta umierającą za rękę i mamrocze dialektem starych ludzi.
Wydaje się pocieszać córkę.
- Wyzdrowiejesz – mówi, ale jej
instynkt jest niezawodny. Zawsze taki był. Potem się odwraca i
podpierając się bambusowym kijem człapie pochylona do przodu,
zamykając temat tej nie wiadomo już której w swoim życiu śmierci. Córka umiera
kilka godzin później.
Przez otwarte na oścież okno
przyglądam się jak ją przebierają. Teraz to już nie ona. To
ciało, jeszcze przed chwilą posztywniałe od bólu, teraz
wymykające się dłoniom, które z czułością pomagają mu w tym
ostatnim przyodziewku. Potem kładą je na ciemnoniebieskim, zdobnie
wytkanym kocu, takim co w zimne dni zarzuca się na grzbiet do
kościoła, a następnie przykrywają je tą samą materią i wyplecionymi z grubej nici dwoma białymi, pogrzebowymi pledami. Będą za dnia chronić ciało przed zbyt szybkim rozkładem. Wtóruje temu zawodzenie dzieci. To chyba ich pierwszy kontakt ze
śmiercią. Jedna z sióstr przez telefon prowadzi wideo transmisję
dla rodziny w Ameryce. Wielu z tutejszych plemieńców ma krewnych w
Północnej Karolinie. To tam, po zakończeniu wojny amerykańskiej,
bo tak się ją tu nazywa Wojnę w Wietnamie, część z nich
znalazła schronienie przed represjami ze strony czerwonej władzy
nadchodzącej z północy. Słychać zawodzenie kobiet, a jazgot
telefonowego głośnika potęguje upiorny charakter tej niecodziennej
sytuacji. Wszyscy się krzątają, na coś wskazują, coś
podpowiadają uwijającym się przy zwłokach dzieciom zmarłej. Wszyscy
tu żyją w obowiązku wobec innych. Na co dzień pomagają sobie w
robocie. Drzwi domów są zawsze dla wszystkich członków rodziny
otwarte, bez względu na to jak dalekiej i jak skłóconej.
Towarzyszą sobie na wszystkich etapach życia i troszczą się o
siebie aż do końca.
Teraz zwłoki przenoszone są do
domowej kaplicy. Każda chałupa ma tu taką. Na niewielkim ołtarzyku
widnieją zdjęcia zmarłych przodków a ponad nimi góruje
ukrzyżowana figura ich zbawcy. Zmarła, przykryta w całości bielą,
spoczywa na podłodze, głową zwrócona w stronę ołtarza. Gromada
(jest ich już ze trzydziestka) modli się ze skrzyżowanym na
piersiach rękami, jakby wyrażała pretensje, ale tak się tu
okazuje pokorę, uległość. Potem kto może to siada na
mikro-taboretach i ponownie rozbrzmiewają modlitwy odziane tym razem
w melodie. Mężczyźni intonują fałszywie. Odpowiadają im czyste
unisona kobiet. Melodie są krótkie, powtarzane długo z hipnotyczną
częstotliwością. Będą rozbrzmiewać w domowej kaplicy aż do
rana.
Przed południem ciało trafia do
masywnej trumny z tutejszej odmiany ciężkiego, twardego drewna.
Nawet miejscowi mężczyźni nie znają jego nazwy. Wieko stoi pod ścianą. Twarz
zmarłej: wełniana czapka na głowie i supeł z oplatającej ją
fioletowej szarfy, która dociska dolną szczękę do górnej. Nie
było lekarza, żeby potwierdzić zgon. Członkowie rodziny o tym
zaświadczą. Nie ma też firmy pogrzebowej. Rodzina sama
przygotowała ciało do pochówku. Pod domem, na poboczu wystawiają
namiot a pod nim stoły i krzesła dla gości. Na podjazdach do domów
sąsiadujących ze sobą rodzin brakuje miejsc dla ciągle
przybywających motorów. To dzień pożegnania. Dzisiaj przyjeżdża
najdalsza rodzina, ale też obcy. W wieczornych uroczystościach
uczestniczą dobre dwie setki ludzi. Tak manifestują jedność
plemienną, ale pogrzeb to też okazja do spotkań towarzyskich.
Jedzą, piją, rozmawiają gwarnie a potem milkną, bo ktoś
zaintonował pieśń i wstają, bo oto znowu przypomina o sobie
majestat śmierci. Śpiewana jednym głosem jest wyjątkowo czysta,
melodyjna, piękna i choć to przeróbka dawnego pogrzebowego szlagieru przywiezionego tu przez misjonarzy z Francji, do której dopisano słowa w
języku koho, w spójnym brzmieniu tego chóru z przypadku czuć
magię jedności, głębię pożegnalnego tonu w pomieszaniu z zadumą
nad własnym losem. Na zakończenie odmawiają Pater Noster, w
całości po łacinie i wszyscy jak jeden w mig powracają do stołów.
Powraca też gwar, z taką nagłością jakby ktoś na chybił trafił położył igłę
na kręcącej się płycie gramofonowej. Tylko córka zmarłej czuwa przy trumnie, podczas
gdy nowo przybyli goście pokłaniają się przed domowym ołtarzem a
potem wrzucają koperty do plastikowej, przezroczystej skarbony.
Późną nocą, ci co mogą, wracają do domów. Ci co przybyli z Dam
Ron lub innych kolonii, oddalonych o kilka godzin jazdy przez góry, śpią teraz w ubraniach, skuleni na zimnych podłogach rozświetlonych izb,
opatuleni w grube koce. Nic zdaje się im nie przeszkadzać.
Dzień trzeci uroczystości
rozpoczynają modlitwy nad zamkniętą trumną. Otaczają ją bukiety
kwiatów, z których uprawy słynie prowincja Lam Dong. W modlitwach
uczestniczy rodzina (dobre kilkadziesiąt osób). Przed
wyprowadzeniem trumny, kto może pomaga oczyścić kapliczkę, a
dzieci rozchwytują kwiaty, których nikt nie będzie zabierał na cmentarz.
Mszę odprawia wietnamski ksiądz.
Plemię jeszcze nie doczekało się własnego. Pomimo iż w
kulturze koho panuje matriarchat – dzieci przybierają nazwisko żony a
najmłodsza córka dziedziczy ziemię i dom,
przed ołtarzem podział siedzących odbywa się zgodnie z chrześcijańską tradycją patriarchalną: mężczyźni po prawicy,
kobiety po lewicy.
Po stromym zboczu klepiska ośmiu
mężczyzn mozoli się przenosząc na miejsce spoczynku masywne cielsko
trumny. Z cmentarza położonego na wysokim wzgórzu rozciąga się
widok na całą dolinę oraz górujący nad nią szczyt Lang Biang –
najwyższą górę Płaskowyżu Centralnego. Na dnie doliny i na jej
zboczach wyrastają na przemian to domostwa to szklarnie. Kres
cywilizacyjnej ekspansji wyznaczają wyraźnie kontrastujące ciemnią
zieleni połacie sosnowych lasów, typowych dla wysokogórskich
tropików na tej szerokości geograficznej. Groby tego tarasu
widokowego, na którym rozrasta się cmentarz, spoglądają na
przepastną okolicę jakby na pociechę tym jej mieszkańcom, którzy
wciąż lękają się, że to właśnie tam spoczną. Rodzinę zmarłej będzie się jeszcze odwiedzać przez 4 kolejne dni. Wspólne modły i obfity posiłek w gronie najbliższej rodziny, zakrapiany piwem i wódką ryżową zakończy siódmego dnia okres grupowej żałoby.
Komentarze
Prześlij komentarz