Kambodża 2024: Dziób Papugi
Podmiejska zabudowa zwolna ustępuje
miejsca polom uprawnym. W zasięgu wzroku, niedaleko szosy nad
brzegiem kanału szerokiego na metrów kilka zaimprowizowano
garnizon. Grupa żołnierzy w zielonych mundurach chroni się przed
słońcem pod siatką maskującą. A może dwadzieścia pięć lat po wojnie,
której ich armia położyła kres wciąż spodziewają się nalotu?
Monumentalnych jak na tę wiejską
okolicę rozmiarów budynek przecina drogę, ogłaszając koniec
swobodnej jazdy. Wewnątrz, w przestronnej sali trzy stanowiska pod wysokim zadaszeniem a w nich mundurowi gotowi do
odprawy petentów, którzy jeszcze miesiąc temu wyczekiwali w
długich kolejkach do kontroli paszportowej, by po godzinie powrócić do Wietnamu z nową wizą wjazdową. Mộc Bài. To przejście
graniczne obsługuje główny trakt komunikacyjny na drodze pomiędzy
Sajgonem a stolicą Kambodży – Phnom Penh. Jeszcze niedawno
ruchliwe, dzisiaj sennie łapie zasłużony oddech po dwóch latach
pocovidowych regulacji wizowych.
Wietnamskiej wizy nie da się przedłużyć bez opuszczenia kraju. Teraz dodatkowo trzeba wyjechać za granicę a dopiero potem złożyć wniosek wizowy online. Kroi mi się co najmniej tygodniowy pobyt w tym wyjątkowo pokaleczonym kraju...
Przekraczający granicę obcokrajowcy często zdani są na loterię kaprysów czuwających przy bramie
celników. Raz można, raz nie można. Podjeżdżam najdalej gdzie
się da w pobliże stanowiska dwóch mundurowych. Chcę się upewnić
jakie dzisiaj targają nimi kaprysy.
- Tu zaparkuj! Motor odbierzesz po
odprawie paszportowej - ten najbardziej ożywiony do działania informuje mnie, że dzisiaj można.
Do odprawy wybieram okienko obsługujące
wycieczki. Z przekory. Znudzony celnik, wertuje strony
książeczki z orzełkiem na okładce. W języku, którego nikt nie
rozumie, złoty napis na bordowej okładce informuje o kraju
pochodzenia posiadacza paszportu: Unia Europejska. Rzeczpospolita
Polska.
Zagaduję do celnika po wietnamsku. Nabiera zapału. To w końcu przełom w tej jego porannej monotonii. Wypytuje mnie o to i tamto,
rozgaduje się. Uśmiech urzędnika zblazowanego egzekucją tej
namiastki przydzielonej mu władzy ma w sobie coś wyjątkowego.
Po kilku minutach pcham skuter przez
olbrzymi skrawek ziemi niczyjej. Błąkają się po niej osamotnieni
handlarze, kierowcy ciężarówek oraz zmotoryzowani taksówkarze oferujący sporadycznym
teraz piechurom transport do kambodżańskiego budynku odpraw.
Khmerscy urzędnicy w mundurach świecą
insygniami, puszą się orderami w formie naszywek. Te złocą się i
srebrzą dodając mundurowi powabu a ich właścicielom dostojeństwa.
Nawet ci od podawania formularzy wizowych wyglądają jak zasłużeni
w boju generałowie.
A więc mam do wyboru wizę turystyczną
za 35 dolarów i zwykłą za 30. Turystyczne do niedawna przyznawano
tym, co wkraczali do Kambodży na pięć minut po to, żeby zaraz wrócić
do Wietnamu (takie pięć dolarów kary, za to, że tylko tyle po sobie w Kambodży zostawią). Na
kambodżańskim wniosku aplikuję o wizę zwykłą, ale i tak dostaję
turystyczną. W odpowiedzi na pytanie dlaczego, celnicy rżną głupa.
Walka o każdy ekstra dolar trwa i nie chce oddać pola atmosferze
pokoju. Na wklejenie wizy czekam kilka minut, po czym wracam do
generała. Ten wręcza mi do wypełnienia identyczny formularz. Tym
razem muszę na nim dopisać numer wizy. Formularz wypełniam
niechlujnie i nieczytelnie. W rubryce “adres pobytu w Kambodży”
podaję Phnom Penh. Wiele pytań pozostawiam bez odpowiedzi. Odprawa paszportowa przebiega w stylu Chińskim. Skanowanie odcisków czterech palców prawej ręki, kciuka i to samo z lewej strony. Potem spojrzenie w oko kamery, do którego trzeba przykucnąć. Te
mundury, cała ta procedura wypełniania papierków i pobierania odcisków to powierzchowny acz niezbędny rytuał. Szczegóły nie mają tak naprawdę znaczenia. Ważne, żeby
zgadzała się ilość dolarów.
Bavet to największe miasto prowincji
Svay Rieng. Większe niż jej stolica. Opasłe budynki kasyn oraz
sąsiadujących z nimi hoteli to chleb i sól, którymi Bavet wita
wjeżdżających do Kambodży. Tablice po khmersku, wietnamsku i
chińsku kuszą do skorzystania z oferty tych chińskich inwestycji.
Hazard jest w Wietnamie ściśle kontrolowany. Tylko obcokrajowcy za
okazaniem paszportu mogą na legalu igrać z ogniem w nielicznych
kasynach na wybrzeżu. Tu, pod parasolem chińskiej
przedsiębiorczości Wietnamczycy mogą napychać się bez ograniczeń
owocem zakazanym w ich własnym kraju.
Granica Kambodży z Wietnamem snuje się
łagodną linią. Wyjątkiem jest Prowincja Svay Rieng. Jej wydłużony
i zaostrzony kształt wbija się na mapie w głąb terytorium
Wietnamu Dziobem Papugi.
Historie przygranicznych powiatów,
hrabstw, województw, stanów prawie zawsze bywają
burzliwe, nierzadko krwawe. Losy prowincji Svay Rieng wpisują się w obydwie kategorie.
W następstwie wojny
syjamsko-wietnamskiej (1841–1845) Dziób Papugi stał się częścią
Cesarstwa Đại Nam, a następnie Kochinchiny - najdalej wysuniętej
na południe części francuskiej kolonii Indochin. W lipcu 1867
roku, na mocy traktatu z królem Norodomem, francuski rząd kolonii
przekazał obszary Dziobu Papugi Królestwu Kambodży.
Podczas wojny wietnamskiej zwanej też
drugą wojną indochińską, Dziób był bazą i miejscem odpoczynku
Ludowej Armii Wietnamu i Vietcongu oraz jednym z końcowych punktów
szlaku Ho Chi Minha znanego w Kambodży jako Szlak Sihanouka. W owym czasie komunistyczne władze Wietnamu i Kambodży tworzyły
sojusz przeciwko interwencji USA. Pomimo współpracy z
Wietnamczykami, przywódcy Czerwonych Khmerów obawiali się, że
wietnamscy komuniści dążą do utworzenia federacji indochińskiej
pod własnym przywództwem. Zamęt polityczny towarzyszący
przedłużającej się wojnie dokarmiał mrzonki Pol Pota o
przywróceniu khmerskiej władzy na terenach żyznej Delty Mekongu,
utraconej przez Kambodżę na rzecz Wietnamu w 1757 roku. Aby
zapobiec groźbie wietnamskiej dominacji, przywódcy Czerwonych
Khmerów rozpoczęli we własnych szeregach czystkę wśród
personelu przeszkolonego przez Wietnamczyków, a w maju 1975 roku
nowo utworzona Demokratyczna Kampucza zaatakowała wietnamską wyspę
Phú Quốc. Podczas odwetowego ataku Ludowej Armii Wietnamu na
Czerwonych Khmerów w grudniu 1977, w ramach działań wojennych na
granicy, Dziób Papugi został tymczasowo zajęty przez Wietnam.
Czystki etniczne reżimu Pol Pota
odpowiedzialnego za zagładę jednej trzeciej całej populacji
ówczesnej Kambodży, nie ominęły mniejszości wietnamskiej. 20
tysięcy Wietnamczyków zakatrupiono w samej Kambodży, 30 tysięcy
podczas wypadów khmerskiej armii na tereny Wietnamu. Najbardziej
spektakularnym z nich była masakra w przygranicznym mieście Ba
Chúc, w której zginęło ponad 3 tysiące wietnamskich cywilów.
Obawiając się inwazji na własny kraj, 7 grudnia 1978 roku Biuro
Polityczne KC Komunistycznej Partii Wietnamu podjęło decyzję o
przystąpieniu do wojny i obaleniu reżimu komunistycznego rywala. 7
stycznia 1979 roku, po dwóch tygodniach walk, zaprawiona w bojach
armia doprowadziła rząd Pol Pota do upadku. Kładąc kres
ludobójstwu w Kambodży, sprowokowała chińską inwazję na Wietnam...
Poranki spędzam w jedynej z prawdziwego zdarzenia kawiarni w mieście. Betonowa posadzka oraz blaszany dach, stoliki i ściany, a na nich strzępy wyblakłych zdjęć z kolorowych żurnali. Łopoczą bełtane powiewami lepkiego powietrza. To miejsce dla mężczyzn, w większości w sile wieku. Palą papierosy, popijają kawę z lodem na przekładkę z gorącą zieloną herbatą, grają w warcabo-szachy. Jakaś kobieta znowu oferuje kupony na loterię. Teraz dwie, ubrane w firmowe fatałaszki młode dziewczyny zachęcają klientów do zakupu nowej marki papierosów. Spódniczki mini i stylówa na golfistki nie dają rezultatu. Chłopy omiatają je wzrokiem, bo jak inaczej, po czym wracają do sowich rozmów, kawy i sprawdzonych fajek.
Jestem chyba pierwszym zachodnim klientem kawiarni, bo właścicielka lokalu zaprasza mnie na obiad.
- My tu nie sprzedajemy jedzenia - informuje mnie wnuczka, upewniając się, że dostrzegam akt gościnności.
Svay Rieng jest ciche. Na ulicach nie
słychać klaksonów. Nie ma kogo ostrzegać. Motory jeżdżą
przecież nieśpiesznie. Za kierownicami dorośli i dzieci. Sporadycznie używa się tu kasków, bo i po co. Ludzie są powolni, spokojni,
życzliwi. Psy snują się po ulicach leniwie, jakby cała ta aura
odprężenia dawała im mniej powodów do ujadania. Wietnam to ludzkie
mrowisko, pole walki o przestrzeń, czas i pieniądze. Zawsze w
pośpiechu, zawsze z klaksonem na ustach.
Wyobrażam sobie, że ta symboliczna
minuta ciszy ku pamięci ofiar ludobójstwa dokonanego na swoim własnym narodzie, o którą nie jeden,
gdzieś, kiedyś tu na pewno prosił, nigdy tak na dobre się nie skończyła.
Trzech niespełna dziesięcioletnich
chłopców pozawijanych w pomarańczowe płachty stoi przed bramą
domu. Jego jak się wydaje właścicielka i jak się wydaje po
siedemdziesiątce właśnie bije przed nimi pokłony. Rutynowo i beznamiętnie dzieci przyjmują ten należny im akt czołobitności poparty
jakimś datkiem po czym oddalają się w stronę kolejnego domostwa, gdzie
kolejny dorosły będzie się przed nimi płaszczył. Tak oto,
będą w pokorze przemierzać ulice Svay Rieng, aż nadchodzący
upał położy kres tym porannym rytuałom świętych żebrów.
Droga z mojego hotelu nad jeziorem
przecina miasto w pół. Prowadzi do głównego targowiska, potem
krzyżuje się z pomniejszą drogą i przez bramę, której
stylistyka nawiązuje do architektonicznego dziedzictwa kultury
buddyjskiej, strzeżoną przez olbrzymie podobizny dwóch
ryczących tygrysów, prowadzi do pagody zwanej tu watem.
Wat to cały kompleks budynków. Część
z nich w użyciu, cześć w rozbudowie. Ze swoim jeziorkiem, skryty w
cieniu drzew, sprawia, że atmosfera spokoju panująca w tym
miasteczku potęguje się, sięgając monastycznego poziomu. Grupki
młodych, ogolonych na łyso chłopców przechadzają się po tym
parku grupkami. Ich ciała zakrywają pomarańczowe sukna, ujawniające jedno nagie ramię. To uczniowie szkoły buddyjskiej. Właśnie trwa
przerwa między lekcjami. Już mnie zauważyli. Przyglądają się z
ciekawością, ale gdy podchodzę bliżej, żeby się przywitać
rozbiegają się jak kury. Młody mężczyzna wychodzi z klasy i
zagaduje łamaną angielszczyzną. Uczniowie przyglądają się temu
niecodziennemu spektaklowi otaczając już ciasno nas konwersacyjny
duet. Nauczyciel ma na imię On i ma dwadzieścia pięć lat. Szkoła
ma dwie sale lekcyjne i czterdziestu uczniów w różnym wieku. On uczy ich podstaw nauk ścisłych, języka khmerskiego oraz pali-języka pieśni liturgicznych i świętych buddyjskich pism.
Historia buddyzmu w Kambodży sięga
piątego wieku naszej ery. Jego wyznawcy początkowo związani byli z mahajaną - jedną z najstarszych tradycji oraz dominującym obecnie nurtem buddyzmu w Chinach i Wietnamie. Od trzynastego wieku, kiedy nurt buddyzmu zwany theravādą stał się
religią państwową rozpoczął się proces jego integracji z
kulturą i społeczeństwem Khmerów. Mnisi buddyjscy do dzisiaj
odgrywają czołową rolę w społeczeństwie, szczególnie w jego dokształcaniu. Nauczanie ma formę doradztwa i obejmuje moralność,
wartości społeczne, kulturę i przekonania religijne. Nauka nie
przypomina formalnej edukacji z określonym harmonogramem czy
programem nauczania i choć wspiera przyswajanie wiedzy przez laików, w niewielkim stopniu przyczynia się do zaspokajania potrzeb
miejscowego rynku pracy. W przeszłości większość
kambodżańskich uczonych i przywódców była szkolona i kształcona
w pagodach. Pagody buddyjskie tradycyjnie wspierały biednych i
nieuprzywilejowanych Kambodżan w otrzymywaniu edukacji, zwłaszcza
na poziomie wyższym. Obecnie waty zapewniają zakwaterowanie,
wyżywienie, wsparcie i edukację prawie 60 tysiącom mnichów w 5
tysiącach pagód, odgrywając tym samym zasadniczą rolę w
zapewnianiu edukacji tym, których na nią nie stać. Kambodżanie z
mniej uprzywilejowanych środowisk decydują się zostać mnichami
szukając w watach schronienia i pożywienia. Edukacja oferowana w
szkołach buddyjskich nie różni się zbytnio od tej oferowanej w
szkołach publicznych czy na uniwersytetach, co sprawia, że w
szkołach buddyjski naukę podejmują również laicy, którzy nie
wiążą swojej przyszłości ze służbą religijną.
Na gałęzi drzewa ktoś na kawałku
sznura zawiesił zdezelowaną felgę z koła ciężarówki. Jeden z
chłopców sięga po stalowy pręt i łoi ją po trzykroć. To
dyżurny. W ten sposób oznajmia, że przerwa dobiegła końca.
Komentarze
Prześlij komentarz