Algieria 2014: Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo!
- Karnas!
Głos mężczyzny, który
nie rozumie, co to sprzeciw, wytrąca mnie z oczekiwania. Tempo
kolejki do odprawy wizowej mierzone jest wnikliwością zadawanych
pytań. Ja słyszę już tylko polecenia. Wypełniam formularz imigracyjny. Gość niemal wyrywa mi z ręki długopis. Moje
pobudzenie rozmija się z jego wyobrażeniem standardu spolegliwego
podążania za tonem rozkazującym.
-Nazywam się Pan H.
-A ja nazywam się Pan
K.
Znika gdzieś z moim
paszportem i po chwili wraca. Zachowuje się retorycznie, więc po prostu biegnę
w jego ślady. Patrzę jak wita się po drodze z karabinowymi.
Obcałowują się, ściskają i śmieją. Ta cała atmosfera
odwzajemniania pochlebstw w oddziałach władzy wykonawczej, którą
tutaj sprawuje armia... Podjeżdża samochód. Pan Huda zagania mnie
do wnętrza. Policjant na motorze toruje nam drogę przez zatłoczone
ulice przedmieść stolicy. Czuję się oficjalnie.
- W hotelu wszystko ci
wyjaśnią - kierowca umywa ręce od dalszych
wyjaśnień. Przed hotelem dwa samochody policyjne i betonowa bariera
z kolcami. Już się osuwa w dół. Wejścia do lobby strzeże
pracownik obsługujący rentgen na bagaże. Na piętro wspinam się
po schodach. W pokoju zimno jak w chłodni. Algieria!
Fajnie, ale minbusem na
próbę, minibusem do do hotelu. Tu za późno na kawę w centrum,
tam lepiej się zatrzymywać. Chcę w końcu wyrwać się organizatorom. A bo po co? A niby
gdzie? Nesrin w końcu się poddaje. Zostawia mnie przed kawiarnią, przy
stoliku pod okapem.
Już któryś raz siedzę w tej samej knajpie. Dziś w poszukiwaniu toalety trafiam do piwnicy. Facet stoi przy jedynym pisuarze i obmywa sobie wodą z plastikowej butelki. Pomieszczenie jest niewielkie. Nawet szczyna inaczej tu wonia. Sfermentowana, słodka. Na wprost schodów zieje oczodół ościeżnicy pozbawionej drzwi. Czarnoskóry gość patrzy na mnie rozespanym wzrokiem. Łóżek jest kilka. Do pracy piętro wyżej kelnerzy wychodzą przez toaletę.
Już któryś raz siedzę w tej samej knajpie. Dziś w poszukiwaniu toalety trafiam do piwnicy. Facet stoi przy jedynym pisuarze i obmywa sobie wodą z plastikowej butelki. Pomieszczenie jest niewielkie. Nawet szczyna inaczej tu wonia. Sfermentowana, słodka. Na wprost schodów zieje oczodół ościeżnicy pozbawionej drzwi. Czarnoskóry gość patrzy na mnie rozespanym wzrokiem. Łóżek jest kilka. Do pracy piętro wyżej kelnerzy wychodzą przez toaletę.
Dopijam
trzecią herbatę z miętą i ruszam. Byle dalej od portu. Cynkowa biel budowli i ażurowy błękit
balkonowych balustrad-poplamione dowody upadku, wiary w to, że istnieje zewnętrzna siła, która utrzyma Afrykę
w pionie, widać na każdym kroku. Wielopiętrowe zabytki puszą się wśród śmieci, otulone zapachem zgnilizny. Europejczyków nie widać. Festiwalowi
goście poruszają się w autobusach, pomiędzy hotelami a salą koncertową, pośród stałych elementów wpisanych w krajobraz miasta - Policji i śmieci. Ta pierwsza ustanawia chwiejny autorytet przy
pomocy karabinów, za to śmieci są jak Chiny. Nie da się ich powstrzymać.
Wspinaczka w stronę
Kasby ujawnia gruzowiska podwórek, a na nich dzieci grające
w piłkę, restauracje ciasne i lepkie okupowane przez podstarzałych karciarzy. Za to zniknęli spekulanci szemrający swoje oferty.
- Niebezpieczeństwo,
niebezpieczeństwo! - ostrzega gość, widząc telefon w mojej dłoni.
Gdzie ono jest? Podbiegnie? Chodzę ulicami już parę
godzin, ale nikt nie zagaduje. Czuję się jak jedyny turysta w
mieście.
Zataczam koło i docieram
na dworzec kolejowy. Właśnie trwa bójka. Oszalały
pracownik kolei szuka w popłochu jakiegoś narzędzia. Chce zdzielić
gościa, który już dawno wycofał się z kłótni. Jestem gotowy
opuścić to miasto, które w zaledwie pięć dni zdołało mnie
odrzucić, zafascynować i znudzić. Biorę taksówkę. Droga
powrotna do hotelu zajmuje mi prawie godzinę, a i tak czuję, że to centrum.
Wyjazd do
Tipazy przynosi upał i błękit nieba. Zniknęły śmiecie i smog.
Teraz już tylko pary pochowane w zaroślach porastających rzymskie
ruiny, wiatr od morza czeszący niewidzialnym grzebieniem przybrzeżne
niskopnie i ta otwarta przestrzeń. Błękity, suche zielenie i
jeszcze bardziej wysuszone brązy. Myślę o wyjeździe głąb kraju,
choć owoce morza smakują tu bosko.
O siódmej rano na
peronie pustki. Jestem jedynym klientem przy kasie. Pierwsza klasa? Po co?
Chcę zobaczyć, jak jeździ się w drugiej. Pociąg ma poszycie z
potłuczonej, karbowanej blachy. Idę korytarzami czterech wagonów,
których okna pootwierane są na oścież. Siedzenia pokrywa warstwa
piaskowego pyłu. Kupuję bilet na pierwszą.
Ruszmy o czasie.
Mijamy podmiejskie stacje, na których tłoczą się Algierczycy.
Czekają na swoją kolej pośród powygryzanego betonu, zardzewiałych
prętów i plastikowych śmieci. Tu dzielnice przypominają porzucony
plac budowy. Zmęczenie nie pozwala mi czuwać przy oknie. Budzę się
na chwilę gdzieś w górach. Palę dla otrzeźwienia przy otwartych
drzwiach kołyszącego się wagonu. Ktoś zagaduje, reszta obserwuje.
W wagonie restauracyjnym czyha samotny barman.
Do
Konstantyny wtaczamy się z prawie trzygodzinnym opóźnieniem. Wał
kolejowy pełen jest dzieci. Witają nas gradem kamieni. Przed stacja
sznur samochodów. Korek zdążył sparaliżować miasto. Do hotelu
przedzieram się taksówką. Pośród gruzowisk i szkieletów
żelbetonowych konstrukcji, dwa kilometry robimy w pól godziny.
Ibis jak
ibis - łóżko, telewizor, okno, łazienka. Po wodę trzeba zejść
do baru. Ruszam w miasto w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Obchodzę
centrum, ale pora jakiś trefna, bo wszystko pozamykane. W pustej
restauracji zamawiam owczą głowę. Słona i śmierdzi, więc
przegrywam oliwkami i bułką. Mięsa na niej niewiele. Próbuję
zjeść oko.
Tuż obok
mostu nad przepaścią dzieci wykrzykują coś w moją stronę.
Słyszę jak za plecami rozpryskują się butelki. Nad krawędź
urwiska brodzę w szklanych łupinach. Jakiś facet przygląda mi się
z daleka. Portfel wciśnął sobie pod tiszert a na głowie globtrotterski kapelusz. Joël jest prawnikiem z Francji. Po
pięćdziesiątce. Zdecydowanie woli towarzystwo chłopców. Ruszam
na most, klikam parę zdjęć, robię skręta. To zawsze wzbudza
zainteresowanie. Porozumiewawcze uśmiechy i prośby o bucha. Jakiś chłopak zatrzymuje się i w nabierającym tempa arabskim monologu
instruuje mnie, że palenie haszyszu jest w Algierii zakazane. Brzmi
stanowczo i poważnie. Joël nadbiega z odsieczą jak rycerz.
Odpowiedź po arabsku zamyka chłopakowi usta.
Tutejsza Kasba
daje swoim biedakom widok. Rudery wiszą nad urwiskiem, na dnie
którego płynie rzeka. Wspinam się powoli drogą do centrum, a obok mnie zatrzymuje się stary Peugeot. Kierowca macha w moją
stronę. Zaprasza do środka. To Joël. Za dwadzieścia euro na
dobę, od tygodnia tłucze się po Algierii w wynajętym
gruchocie. Najchętniej nocą. Nic, co przeczytałem i usłyszałem o
bezpieczeństwie w tym kraju nie trzyma się kupy.
Żeby
dotrzeć do jednego z mostów, kluczymy wyboistymi zaułkami.
Parkujemy w zatoczce, tuż za tunelem wydrążonym w litej skale. Na
murku sięgającym kolan siedzą z wywieszonymi nogami Algierczycy.
Pod ich stopami kilkuset metrowa przepaść. Jakieś grupy piknikują
na kamieniach wyrastających z pionowej ściany po drugiej stronie
urwiska. Skradam się do krawędzi, żeby zerknąć w rozpadlinę.
Jeden z nich przeskakuje przez murek i staje nad przepaścią. Waży
grubo ponad sto kilo. Ci ludzie nie boją się wysokości.
Do Algieru
wracam taksówką. Stolica nie jest miejscem, gdzie chcę się
luzować. Przechadzka z Darią wzbudza zainteresowanie miejscowych.
Długo zajmuje nam marsz po kebab, a potem poszukiwanie miejsca, gdzie
w spokoju można go pogryźć. Siadamy na rurkach jakiejś
balustrady. Rozmowa się snuje, ale miejsce nie daje spokoju. Starszy
gość w poplamionej galabiji znowu ostrzega nas przed nie wiadomo
czym. Trudno tu o niezachwianą pewność, czy aby granica, poza którą już tylko
łzy i wywiad do kamery w towarzystwie dwóch zamaskowanych wyznawców
religijnej rewolucji, nie została już przekroczona.
Do hotelu
biorę taksówkę. Kierowca ledwo mieści się za kierownicą. Nie
chce zejść z ceny. Ma przecież chusteczki. Mogę też skorzystać
z jego dezodorantu i przegryźć gumą do żucia. Biorę gumę. Zatwardzenie na ulicach miasta dopiero wieczorami
reguluje się w bezbolesny przepływ samochodowej masy. Taksówkarze
są zmęczeni. Ten też pracuje po szesnaście godzin. Chłodniejsze
powietrze i szybka jazda przy otwartych oknach sprzyjają
milczeniu...
Komentarze
Prześlij komentarz