Półwysep Arabski: Zamknięte Królestwo IV - Qat, piach i galeria błękitów.
Oman z Jemenem łączą dwa przejścia
graniczne. Hawf w górach na południu oraz Makinat Shihan dla
podróżujących w głąb lądu do Sajunu - serca krainy, która
wydała na świat samego Osamę B. Centralny Hadramaut słynął w
owym czasie z porwań cudzoziemców, oraz ataków
bombowych. Internetowe posty na forach podróżniczych optowały
za traktem południowym, a ja naprawdę nie miałem zamiaru nikomu udowadniać
że ich autorzy byli w błędzie.
Tuż za posterunkiem granicznym droga
szybko traciła na wysokości, by po kilku minutach sięgnąć
poziomu lazurowego błękitu. Ocean Indyjski! U podnóża góry
wyłaniała się pierwsza osada. Styl organizacji życia po obu
stronach granicy już na pierwszy rzut oka porażał
kontrastem. Oman - kraj, w którym karze się za rzucenie
niedopałka na chodnik. Jemen? Hawf to przygraniczne osiedle
budowlanych samowolek. Na wpół wykończone parterówki, jedne z
kamienia przywleczonego z gór, inne z szarej cegły, nierzadko
zadaszone błękitnymi plandekami. Ich usytuowanie względem
podobnych sobie zabudowań było ewidentnym dziełem przypadku.
Fundamenty kładziono na oko, a niewykorzystany budulec walał się
pomiędzy domami nadając osadzie wyglądu rumowiska po nalocie
bombowym. Na widok przejeżdżającego mikrobusa tubylcy machali w
naszym kierunku, jakby od razu na pożegnanie, jakby ten gościnny
gest miał nadać optymistycznego zadęcia frapującej scenografii
tego nadmorskiego przedstawienia.
- Kup sobie chustę i owiń
głowę. Zwracasz na siebie uwagę - wyjaśnił Hamid. Od
postoju na granicy temperament kierowcy nabierał rumieńców
w miarę jak jego policzki wypełniały się liśćmi niejakiej
czuwaliczki jadalnej zwanej tutaj qatem. Sunąc po nawierzchni,
której nieskazitelność nie przystawała do krajobrazu tutejszej cywilizacji, pięćdziesiąt kilometrów dzielących posterunek
graniczny od stolicy prowincji Al-Mahra pokonaliśmy w nieco ponad
pół godziny.
W Al-Ghajdzie kierowca zarządził
przerwę na posiłek. Autobus pustoszał, a ja rozglądałem się z
niedowierzaniem. Nie tyle poruszał mnie apokaliptyczny widok samej
stolicy regionu, co świadomość, że znalazłem się tu
z własnej, nieprzymuszonej woli. Pod moim oknem
przystanęła kobieta z dzieckiem. W czarnej abaji, zawodząc swe
niezrozumiałe uzasadnienia wyciągała rękę po pieniądze.
Chrześcijański gest turysty wklejonego w kontekst
muzułmańskiej biedy nie umknie uwadze żebraków czatujących na obce pojazdy. Jakiś starzec o kulach człapał co sił
próbując wyprzedzić inne kobiety, które też już wypatrzyły autobus. Zobojętniały na ich biadolenie zatrzasnąłem okno.
Centrum tej prowincjonalnej stolicy sprawiało wrażenie, że oto znaleźliśmy się w strefie wojny. Ulice miasta grubą warstwą pokrywał gruz. Pośród jego stert parkowały spracowane jeepy, zdezelowane osobówki. Stwardniały, kamienny pył pokrywał wnętrze dziurawej karoserii, a zwisający na bakier, przytwierdzony drutem, pogięty zderzak samochodu wrośniętego w chodnik przed sklepem z galanterią męską opowiadał niemą historię niejednej stłuczki. Wybrałem chustę w najpopularniejszym kolorze, a Hamid pokazał mi jak ją wiązać.
Centrum tej prowincjonalnej stolicy sprawiało wrażenie, że oto znaleźliśmy się w strefie wojny. Ulice miasta grubą warstwą pokrywał gruz. Pośród jego stert parkowały spracowane jeepy, zdezelowane osobówki. Stwardniały, kamienny pył pokrywał wnętrze dziurawej karoserii, a zwisający na bakier, przytwierdzony drutem, pogięty zderzak samochodu wrośniętego w chodnik przed sklepem z galanterią męską opowiadał niemą historię niejednej stłuczki. Wybrałem chustę w najpopularniejszym kolorze, a Hamid pokazał mi jak ją wiązać.
W restauracji na piętrze światło
było skąpe. Ściany wyłożone błękitnymi kafelkami, z których
część zdołała odpaść, przypominała przestronne
pomieszczenie sali operacyjnej dawno opuszczonego szpitala.
Wszyscy jedli rękami. Hamid z ciekawością przyglądał się
jak szufluję ryż swoją lewicą. Po obiedzie rozeszliśmy
się na peta. W cieniu czas
płynął leniwie.
- Jak tu jest? - zapytałem młodego
etiopczyka, który tak jak ja krył się przed słońcem przy zadaszonym wejściu
do restauracji. Powtórzył moje pytanie jakby naprawdę jeszcze nie
znał odpowiedzi.
- Kul szi zigzag! - rzucił
kwintesencjonalnie.
Śmiał się beztrosko. Zygzak... Wszystko jasne.
Transowe utwory na lutnię,
perkusjonalia, chaotyczny chór i nieskładne klaskania nadawały
dynamiki jeździe po opustoszałej drodze na zachód. Po obiedzie
atmosfera w autobusie nieco się rozluźniła. Przyszedł czas na
rozmowy. Mój omański rówieśnik Osama jechał do Mukalli poślubić
drugą żonę.
- Młoda, szesnaście lat. Co na to moja
pierwsza żona? Sama zaproponowała! Przyda się jej dziewczyna do pomocy
przy dzieciach i domu. Już nie chce się jej robić.
Tankowanie zajęło dłuższą chwilę. Mogliśmy rozprostować kości sycąc oczy siną
barwą nieba zapowiadającego nadejście wieczornej ciepłoty. Pośród
śmieci trącanych wędrówką powietrza lgnącego ku
morzu, błądziła samotna koza. Z radością spoglądałem na
autobus; z jednej strony integralną część tego świata, z drugiej
azyl na kółkach, który za chwilę na zawsze zabierze z tego
pustkowia, zapomnianego przez Allaha i wszystkich jego
poprzedników. Tuż przed zapadnięciem zmroku zatrzymaliśmy się w przydrożnej wiosce.
- Dlaczego jesz lewą ręką? - Hamid
nie mógł już dłużej powstrzymać się od pytania, które
dręczyło go od naszego pierwszego wspólnego posiłku - Je się
prawą! - tłumaczył niesmacząc się na widok resztek
zlizywanych z palców ręki tradycyjnie przeznaczonej do podmywania uciaputanego odbytu. Podmywanie? Zgroza! Żeby w pełni poczuć moc paradoksu należy wyobrazić sobie rękę utaplaną w gównie, a następnie wytrzeć ją w wyobraźni papierem do czysta...
Do Mukalli dotarliśmy po wieczornych
modlitwach. Tłumy wypełniały ulice. Pożegnałem się z
towarzyszami podróży i ruszyłem w poszukiwaniu hotelu. Rozkoszując
się chłodem klimatyzowanego powietrza w obskurnym pokoju za
dwadzieścia dolarów, kontemplowałem kilka słów wypisanych na
flaszce perfum - prezencie od omańskiego taksiarza. Ich woń była
duszna i mdląca.
Ostre, poranne słońce obdzierało
Mukallę z jej nocnego powabu. Gruz zalegał w bocznych alejkach,
ziemne klepiska zastępowały schody do posesji, a wszechobecne
śmieci ostatecznie potwierdzała, że Afroazjaci dbają o porządek
inaczej. Przechadzka po mieście w palącym słońcu nie miała sensu. Stada psów przezornie unikały skwaru wylegując się
pod samochodami. Chciałem jak najszybciej ruszyć w dalszą
podróż.
- Żeby jechać do Adenu musisz mieć
pozwolenie od policji turystycznej - informował pracownik biura
podróży. Policja turystyczna? Nawet taksówkarze nie wiedzieli o co
mi chodzi. Portier w hotelu pokierował mnie gdzie trzeba.
Kanciapa na zboczu jednego ze
skalistych wzgórz okalających zatokę nie wyglądała na
urząd. Podobna do wiejskiej szopy, w której znajdzie się podkowę,
przepalone korki i utaplane smarem śrubki w słoiku obok
rozeschniętego, przyprószonego warstwą kurzu chomąta,
wnętrze miała mroczne. Mundurowy kazał czekać. Arabowie w
kontakcie z obcokrajowcem, który sprawia wrażenie oswojonego z ich mową zawsze gadają dużo, szybko i głośno. Pyta, to rozumie. A co mundurowy powiedział? Szczegóły na zawsze pozostaną tajemnicą. Było pewne, że nie wyda pozwolenia na jazdę autobusem. Pozostawał
lot samolotem do stolicy lub jazda taksówką do Adenu. Przewodniki odradzały podróże prywatnym transportem,
powołując się na przypadki porwań, śmierci turystów. Zdarzały
się ostrzały konwojów. Droga na zachód prowadziła przez Abyan -
ulubiony teren Al-Ka'idy, która podczas Arabskiej wiosny, wkrótce
po obaleniu władzy Saleha miała ogłosić tę prowincję Islamskim
Emiratem. Robiło mi się markotnie.
Pod terminal taksówek podjechaliśmy policyjnym
gruchotem. Na sporym placu, pośrodku którego pod blaszanym
zadaszeniem ciągnęło się kilka stanowisk, uwijali się
pasażerowie. Kierowcy jeepów wyruszających w głąb kraju doglądali załadunku bagaży lądujących na dachach ich umęczonych samochodów.
Zaproszono mnie do niewielkiej kanciapy kierowców. Czerwone pustaki zapaćkane cementową zacierką
potwierdzały, że taki tu dominuje szyk w architekturze i tyle. Policjant wyjaśnił zgromadzonym dokąd zmierzam i w czym problem. Czekaliśmy na ochotnika. Rozgorzała płomienna dyskusja, która
szybko nabrała znamion kłótni. Kierowcy przekrzykiwali się
nawzajem, tak jakby niedopuszczanie innych do słowa stawiali sobie za punkt honoru. Ich żarliwe wypowiedzi naszpikowane krtaniowym charkotem działały na mnie niepokojąco.
- Zapłacisz za siebie i za niego i
możesz jechać - wskazał niby policjant na niby wojskowego w
spódnicy. Wahałem się.
- Przysięgaj na Allaha! - nakazałem
błagalnie. Do Adenu wyruszyliśmy przed
południem.
Za moimi plecami w dwóch rzędach foteli tłoczyło się ośmiu wychudzonych Jemeńczyków. Pasażerowie z zaciekawieniem przysłuchiwali się moim rozmowom z kierowcą. Rozmowom! Wystarczyło powiedzieć skąd jestem i co myślę o Jemenie, żeby poczuć się jak robot-tłumacaz z Gwiezdnych Wojen, przemawiający do grupy mieszkańców leśnej planety. Prymitywna prostota moich wypowiedzi działała porażająco na ich niewymagającą wyobraźnię. Starałem się mówić nieprzerwanie, operować dygresjami, unikać kolejnych, niezrozumiałych już pytań, a oni śmiali się podekscytowani niecodziennym towarzystwem. Wraz z każdym podejmowanym wątkiem docierało do mnie, że po czterech latach nauki arabskiego ich mowa była dla mnie kompletnie niezrozumiała.
Za moimi plecami w dwóch rzędach foteli tłoczyło się ośmiu wychudzonych Jemeńczyków. Pasażerowie z zaciekawieniem przysłuchiwali się moim rozmowom z kierowcą. Rozmowom! Wystarczyło powiedzieć skąd jestem i co myślę o Jemenie, żeby poczuć się jak robot-tłumacaz z Gwiezdnych Wojen, przemawiający do grupy mieszkańców leśnej planety. Prymitywna prostota moich wypowiedzi działała porażająco na ich niewymagającą wyobraźnię. Starałem się mówić nieprzerwanie, operować dygresjami, unikać kolejnych, niezrozumiałych już pytań, a oni śmiali się podekscytowani niecodziennym towarzystwem. Wraz z każdym podejmowanym wątkiem docierało do mnie, że po czterech latach nauki arabskiego ich mowa była dla mnie kompletnie niezrozumiała.
W miarę jak Mukalla
dołączała do kolekcji artefaktów porzucanych na śmietnisku
doświadczeń z przeszłości, opuszczały mnie obawy. Magnetofon
zgrzytał jemeńskie szlagiery, tworząc oprawę dla spektaklu
oferowanego przez natręctwo urody nadmorskich pejzaży. Po
lewej towarzyszyły nam błękity. Linia horyzontu spajała oceaniczne
lazury z taflą bezchmurnego nieba. Po prawej rozpościerał się
krajobraz zgoła marsjański, zawładnięty kolorystyką typową
dla spektralnego sąsiedztwa pomarańczu. Niewysokie góry
ustępowały miejsca bezkresom piasku, aby znów wyrosnąć na
skraju drogi. Feeria żółci i błękitów działała narkotycznie.
Po niecałej godzinie jazdy
zatrzymaliśmy się na przydrożnej stacji. Chude kozy leniwie
błąkały się po kamienistym placu, nie zważając na potoki promieni słonecznych.
- Akl, akl - wyjaśnił
kierowca i wskazał na budynek, w którym mieliśmy się najeść
przed drogą. Pasażerowie od razu obskoczyli siedzącego w cieniu sprzedawcę czuwaliczki. Ożywione
głosy, pobudzona motoryka wychudzonych ciał, obnażały ćpuńską naturę zapału. Przepychając się, przebierali sterty zielska z
pieczołowitością poszukiwaczy pereł. Natrafiwszy na co wartościowszy okaz, odsłaniali radośnie zęby pogniłe od codziennych rytuałów spożywania tradycyjnego, jemeńskiego anorektyku: żucie, popijanie i uniesienia u progu
amfetaminowego kopa, który nigdy nie nadchodził. Wewnątrz
budynku kilka osób siorbało już berbeluchę z blaszanych talerzy
poobijanych jak wojskowe menażki.
- Mięsa! - naśladowałem styl w jakim inni traktowali obsługę. Bez kurtuazji, oschle.
Kelner powrócił krokiem peregrynującego relikwię. Brzeg miski pełnej
wrzącego płynu ściskał w kombinerkach. Pośród jędrnej
galarety żółtawego tłuszczu sporadycznie prześwitywały drobiny koziego mięsa. Po obiedzie pobiegłem na pobliską plażę. Towarzyszyło mi stado dzikich psów.
Qat jest szybki. Chudziaki na
tylnych siedzeniach już nieźle ululane, głośno o czymś
rozprawiały. Ten naturalny dla arabów, emocjonalny
sposób przekazywania myśli definiuje ich ogólną
wrażliwość - kombinerki w rękach kelnera i muzyka charcząca z głośników. Dopiero w zatyczkach chciało mi się słuchać. Transowe uderzenia bębnów przeplatane
grupowym klaskaniem na tle zadziornego kontrapunktu lutni w myśl
nieustalonej teorią interakcji szesnastek z triolami wirowały w tempie brawurowej jazdy przy otwartych oknach. Muzyka i pustynny żar.
Mijaliśmy małe osady zawdzięczające swe istnienie sąsiedztwu
morza oraz tej jedynej w okolicy drodze.
Jak lotne premie zaliczaliśmy kolejne punkty kontrolne. Kierowca tłumaczył się to mundurowym z kałachami w otoczeniu wozów opancerzonych, to jakimś
zbrojnym bandom w kieckach. Mój "ochroniarz" wybudzał
się na moment, pokazywał dokumenty i zaraz poganiani rytmem bębnów
pędziliśmy dalej. Po południu niebo nasiąknęło barwą piasku. Przyszedł wiatr od pustyni. Droga pokornie oddawała się we władanie wydm,
których ławice zagarniały coraz to większe połacie asfaltu. Poruszaliśmy się jak we mgle. Na jednym z piaszczystych wzniesień zamajaczyły
dwie postacie.
- Kładź się! - kierowca zdecydowanym szarpnięciem przycisnął mi głowę do siedziska. Leżałem w bezruchu. Tak spędziłem resztę podróży przez Abyan.
Wjazd do Adenu bardziej przypominał
kontrolę graniczą. Barykada, wóz opancerzony i zbrojny oddział,
sprawdzanie dokumentów i samochodu. Do centrum miasta dotarliśmy
przed zmrokiem. Bez pożegnalnych ceremoniałów zabrałem rozgrzany
słońcem plecak i ruszyłem w miasto powracające do życia po
dniu nie mniej upalnym od naszej samochodowej przeprawy. Byłem oszołomiony. Wychylone w lot dwa mango
koktajle na kruszonym lodzie działały mobilizująco. Pomimo
zmęczenia, z hotelowego balkonu długo jeszcze obserwowałem jak dawna stolica Jemenu Południowego przygotowuje się do
wieczornej modlitwy.
Komentarze
Prześlij komentarz