Wietnam 2013: Karaluchy jak motyle.
Prawie całą drogę przesypiam
wyciągnięty na fotelach po środku kabiny. To jeden z tych
deficytowych lotów. Od czasu do czasu stewardesy wyrywają mnie do
posiłku, proponują napoje. Przełykam coś machinalnie w półśnie,
jak chomik (kto wie kiedy znowu zjem coś po wylądowaniu), po czym
na powrót zamykam oczy. Chłopaki też odsypiają katarską
noc. Legowisko uwiera, ale buczenie pokładowej maszynerii
działa kojąco. Bujany turbulencjami rozkoszuję się kołysanką
szumów i odpływam w pogłębiającą się namiastkę snu.
Na chwilę przed lądowaniem budzi mnie głośny gong. Komunikaty
płynące z głośników skrzeczą jak gigantyczna krótkofalówka,
podczas gdy obroty silników spadają. Nieważkie wnętrzności chcą
pofrunąć w przestrzeń, a twarz bieleje jakby na tę krótką
chwilę odpływająca z niej krew miała jakąś ważniejszą robotę.
Przesiadam się na wolny fotel koło okna. Podrównikowe niebo jest
nieskazitelnie czyste. Jak okiem sięgnąć, bezkresna panorama
miasta rozpościera się na dnie krystalicznie przejrzystej, gazowej
powłoki. Gęstej i ciepłej, niemal namacalnej. Tysiące neonów
zdobią fasady niskich zabudowań, pośród których, w żółtym
świetle ulicznych lamp, falami poruszają się jednoślady.
Komunikaty po arabsku przeznaczone dla załogi co chwila przerywają
seans filmowy, któremu Sebastian oddaje całą swoją uwagę,
podczas gdy przechyleni na prawą burtę krążymy na miastem przez
kilka pięknych minut. Pod nami Sajgon.
Przed wyjściem z hali międzynarodowych przylotów jak zwykle tłumy. Klimatyzowane powietrze wewnątrz terminalu zyskuje na wilgotności w miarę jak zbliżamy się do automatycznych drzwi wyjściowych. Każde ich ponowne otwarcie, wzmaga terkot silników, wypełnia uszy kakofonią klaksonów, wpuszcza do środka falę ciepłoty, co niewyraźnym bąblem tłoczy wilgotne powietrze w chłodniejszą przestrzeń. Terminal lotów krajowych znajduje się w oddzielnym budynku. Perkusiści w pewnym stopniu dzielą los klasy robotniczej. Sebastian, jak kulę u nogi, ciągnie za sobą futerał z talerzami. Idziemy żwawym krokiem, a nasze ciała mącą powietrze przesycone obietnicą tropikalnej burzy.
Przed wyjściem z hali międzynarodowych przylotów jak zwykle tłumy. Klimatyzowane powietrze wewnątrz terminalu zyskuje na wilgotności w miarę jak zbliżamy się do automatycznych drzwi wyjściowych. Każde ich ponowne otwarcie, wzmaga terkot silników, wypełnia uszy kakofonią klaksonów, wpuszcza do środka falę ciepłoty, co niewyraźnym bąblem tłoczy wilgotne powietrze w chłodniejszą przestrzeń. Terminal lotów krajowych znajduje się w oddzielnym budynku. Perkusiści w pewnym stopniu dzielą los klasy robotniczej. Sebastian, jak kulę u nogi, ciągnie za sobą futerał z talerzami. Idziemy żwawym krokiem, a nasze ciała mącą powietrze przesycone obietnicą tropikalnej burzy.
-Wasz lot do Hanoi jest spóźniony o
dwie godziny – informuje pracowniczka linii lotniczych - ale mogę
was wpisać na wcześniejszy.
Po trzydziestu godzinach w podróży z
wdzięcznością deklarujemy gotowość do działania w pośpiechu. Z
braku czasu na dyskomfort kontemplacji "dlaczego", płacę
za bagaże rejestrowane, po czym krokiem opartym na pogłębionych
ruchach bioder ruszamy na security check.
Autobus jest chłodny i ciasny. Sporo
przestrzeni zajmują siedziska zwrócone tyłem do okien
wyposażonych w grube zasłony. Wietnamczycy z ciekawością
przysłuchują się naszej wymianie zdań. Wyżyłowany świst
klimatyzacji oraz basowe buczenie silnika nie pozwalają rozmawiać
cicho. Zawieszam się od nadmiaru bodźców. – Jak to się
stało, że znalazłem się tu, w tym autobusie? - na chwilę
pozwalam się porwać wariacjom tej retorycznej refleksji, po czym
przywracam ruchliwość zastygłym gałkom ocznym, na powrót
obarczając soczewki odpowiedzialnością za ostrość widzenia.
Autobus wolno rusza w gląb płyty lotniska.
Oprócz pary holendrów, rasy
kaukaskiej na pokładzie brak. Podczas gdy on zajmuje się
swoim i-phonem ona z zainteresowaniem przygląda się stewardessom
paradującym w koszulach bez rękawów i krótkich spodenkach w
pepitkę. Ten praktycznie zaprojektowany, skąpy uniform podkreśla
ich drobne, zgrabne sylwetki. Moje zainteresowanie obsługą lotu
również nie uchodzi uwadze, bo Holenderka uśmiecha się
porozumiewawczo. Chyba obydwoje zastanawiamy się czy uroda tych
śniadych dziewczyn jest wypadkową czy wyjątkiem. Pośrodku
wieczornego nieba samolot sunie ponad bezmiarem czerni, gdzieś nad
kambodżańską dżunglą, a może ponad chmurami... W dole rzadko
coś jaśnieje. Lecimy w mroku i lądujemy w mroku. Ruch na lotnisku
w Hanoi wyraźnie ustaje. Nasz wcześniejszy przylot burzy misterną
logistykę podróży. Oczekiwanie na obiecanego kierowcę okazuje się
daremne, więc do miasta ruszamy na własną rękę. Wietnamski
komunizm subtelnie objawia swoją niepowtarzalność. W kraju
czerwonej gwiazdy ceny ustalane są urzędowo, o czym informuje
tablica przy postoju taksówek. To na nią gestami powołuje się
kierowca studząc nasz negocjacyjny zapał. Teren lotniska opuszczamy
w rytm włoskich superhitów z lat osiemdziesiątych przerobionych
na elktro trans disco sound. Wyboistą drogą przecinamy obszar,
który wygląda na opuszczoną stalownię, oświetloną jak
manufaktura - żółto i sporadycznie. Do stolicy mamy prawie
trzydzieści kilometrów. Znużony łupanką płynącą z
głośników proszę kierowcę, żeby zmienił stację. - Ok, ok. -
przytakuje potulnie, po czym podgłaśnia radio i powraca
do wymijania ciężarówek i motorków. Mknąc wzdłuż pobocza
wyłaniają się niespodziewanie z ciemności. Chwieją się i dyszą
ugięte pod ciężarem zawieszonego na tylnym siedzeniu, groteskowych
rozmiarów ładunku.
Mroczna stolica wydaję się pogrążona
we śnie, choć jeszcze nie minęła północ. Czasami ktoś zamiata
chodnik podobną do wiklinowej miotłą, inny ktoś rozładowuje
samochód w świetle zwisającej na drucie, elektrooszczędnej
neonówki, która wyręcza nieistniejące, uliczne latarnie kłując
spojówki białym światłem. Zatrzymujemy się przed hotelem. Do
statycznego pomroku ulic dochodzi jeszcze ta cisza. Pełen zapału
boy hotelowy w liberii próbuje wyciągnąć nam bagaże z ręki.
Krząta się przed drzwiami windy, doglądając, czy aby nie mamy
problemów z pakowaniem gratów do jej wnętrza. Drzwi zamykają się
za naszymi plecami oznajmiając, że tym razem napiwku nie będzie.
Budzę się w pomieszczeniu bez okien.
Przez wnękę w ścianie dobiega kobiecy głos, wysoki, nosowy,
nośny, jakby z megafonu. Wydaje jakieś polecenia, albo coś
reklamuje, a nieustannie powtarzane, te same frazy oznajmiają, że
Hanoi ponownie zmartwychwstało. Ulokowany na dziesiątym piętrze,
restauracyjny taras góruje nad dachami miasta. Natężenie tonów
wraz z towarzyszącą mu paletą pogłosów podkreśla potęgę
otwartej przestrzeni w samym sercu tej niepozornej, choć ruchliwej
stolicy. Przechadzka - wszędzie pełno turystów. Próba przed
występem - widać, że nie jeden już deptał scenę tego teatru.
Koncert - Dac wpasowuje się w brzmienie i energię zespołu jakby
trochę już z nami pograł. Jam session - klub prawie pusty, ale
wietnamska kapela gra Amerykańskie standardy. Hotel - noc
przeskakiwania po kanałach, z których większość koło
trzeciej oferuje już tylko obraz kontrolny. Śniadanie -
przy stole, obok mnie dwie kobiety z Pszowa.
-Jesteśmy z Niemiec - odpowiada po
angielsku ta dużo starsza zanim przyznaje się, że obydwie są ze
Śląska.
-Jo się wychowała na Bajerach, ale
jak jada do Warszawy to wszisko rozumia - chwali się ta młodsza
ośmielona rozgadaniem rodzonej matki.
W porannym autobusie do Halong ekipa
międzynarodowa. Pada deszcz i szybko zasypiam znużony
błotnisto-szarym krajobrazem. Sebastian wyrywa nas ze snu. Jakiś
facet na poboczu czyści z sierści sztywnego już psa. Nożem...
Przewracam się na drugi bok i patrzę przez okno. Deszczowa szarość
wszędobylskiej biedy wypełnia mnie za sprawą spolegliwej percepcji
pierwszych chwil po przebudzeniu. Cementowe kałuże dziur w
asfalcie. Warsztaty zawalone motorami. Samotne, kilkupiętrowe domy o
chudych fasadach. Zaimprowizowane, chodnikowe jadłodajnie... Ludzie
w słomkowych kapeluszach przykucają pod okapami jak kaczki chcąc
uniknąć dżdżu. Zasypiam po raz kolejny. Po czterech
godzinach docieramy na miejsce. W ciepłym deszczu, pośród
nawałnicy turystów maszerujemy w poszukiwaniu naszego wycieczkowca.
Morze jest spokojne, zamglone. Odbijamy od nabrzeża turkocząc
donośnie. Jakiś łódka zbliża się we mgle oznajmiając swoją
obecność wysiłkiem starego diesla. Posiłek na pokładzie. Zielone
wyspy. Jaskinia. Rybacka wioska na wodzie. Powrót autobusem w
korkach. Pierwsza przespana noc i poranny wyjazd na lotnisko...
Jeżeli ktoś szuka miejsca, w którym
można zniknąć bezstresowo i tanio, Sajgon jest jednym z tych
miast. Już w drodze z lotniska, w tym przypadku portu
lotniczego, czuć, że to jedna z metropolii tego zakątka Azji. Ruch
uliczny kotłuje się tu we wnętrzu szerokich arterii, a
elementy zabudowy gonią za nowoczesnością. Sajgon jest pełen
życia. Sajgon jest duszny. Sajgon jest cool! Hanoi ze swoją
kolonialną zabudową nagle wydaje się miasteczkiem pory
niedzielnego obiadu. Hotel mamy tuż koło Ruskiego
Targu. Podrównikowy deszcz wisi w powietrzu stężonym od pory
dnia, granatowym od nadchodzącej ulewy. Wśród straganów biegają
szczury. W Hanoi widywaliśmy je nocami. Tu, w wilgotnej atmosferze
miasta grasują nawet w dzień pasąc się w swoim smrodliwym El
Dorado, tuż pod nogami sprzedawców. Pieczołowicie dokumentuję
lokalny syf, bo to mój pierwszy raz.
Brak fizycznego obrzydzenia na
widok pierwszego z nich rekompensuję sobie kurwą wycedzoną
przez zaciśnięte zęby. O dziwo, miejscowi traktują je
obojętnie, obojętniej niż my gołębie srające po szybach, koty,
co głosem niemowląt porzuconych na śmietniku
miauczą strasząc po nocach czy bezpańskie psy gramolące się
na sukę pod bramą parafii. Przyglądam się jednemu z bliska. W
niczym nie przypomina tych szarych, tłustych blokowców, które
latami grasowały po ciemnych, wilgotnych, piwnicach mojego osiedla.
Ich dziwacznie urokliwa, rudawa sierść oraz pobłażliwość, z
jaką odnoszą się do nich tubylcy, sprawia, że mam ochotę je
głaskać. Będąc częścią wielkiego ekosystemu żyją z
człowiekiem w symbiozie. Człowiek dokarmia szczura, szczur
uodparnia człowieka, a pojęcie tego, co zdrowe nabiera nowego,
absurdalnego wymiaru. W okolicach targu obfitują sklepy z
podróbami markowych butów, kurtek, plecaków. Kupuję kiść
świeżego liczi i wracam do hotelu. Wolę zachować energię na
wieczorny występ w akademii. Sen ścina mnie w trakcie jedzenia tych
osobliwych owoców. Budzi mnie głośny szum, głośniejszy od
wentylatora i bełkotu wietnamskiej telewizji, której nie zdążyłem
wyłączyć. Odsuwam grubą kotarę i otwieram okno. Strumienie wody
przecinają powietrze, z impetem uderzając o powierzchnię ulicy,
która w szybkim tempie zamienia się w płytką rzekę. Szum ulewy
zdaje się rzucać wyzwanie klaksonom, których teraz jakby przybyło.
Podziwiam przez moment te niecodzienne w moim życiu, grudniowe
oberwanie chmury po czym rozpoczynam rytuał przygotowań do wyjścia
na próbę.
Akademia muzyczna znajduje się tuż za rogiem. Wielkie plamy błękitnego nieba na powrót wyzierają przez chmury w odwrocie, a powietrze, wciąż lepkie, wydaje się nieco chłodniejsze. Nasz wietnamski pianista czeka już w sali koncertowej w towarzystwie dużo starszej od siebie kobiety, którą przedstawia jako swoją matkę.
Akademia muzyczna znajduje się tuż za rogiem. Wielkie plamy błękitnego nieba na powrót wyzierają przez chmury w odwrocie, a powietrze, wciąż lepkie, wydaje się nieco chłodniejsze. Nasz wietnamski pianista czeka już w sali koncertowej w towarzystwie dużo starszej od siebie kobiety, którą przedstawia jako swoją matkę.
-Podczas koncertu zapowiedz mnie jako
Mister Hieu - ...
Pani Hieu, jak wielu z resztą
Wietnamczyków najstarszego pokolenia, świetnie mówi po francusku.
Obydwoje jesteśmy zdziwieni swoimi umiejętnościami. Myśli i mówi
rześko. Bez ogródek, z poczuciem dumy, zdradza mi, że urodziła
się w trzydziestym ósmym, w Indochinach...
-Może po próbie opowie mi pani jak
się żyło przed Amerykanami?
–To było tak dawno, że już nic
nie pamiętam – ucina temat uciekając się do starego triku z
niedoborem lecytyny.
Sala, podobnie jak w Hanoi wypełnia
się po brzegi choć obywa się bez dostawek. Jest dużo młodzieży.
Czuję obecność Polaków, bo ktoś pośród publiczności próbuje
wejść ze mną w dialog po sztubacku. Słuchacze na dalekim
wschodzie są powściągliwi. Jak się podoba, to się podoba,
jak nie, to cisza.
-Śśświiieeetna pierwsza połowa
występu! - wystawia mi recenzję stara Wietnamka podczas wspólnej
fotografii we foyer. Jakiś młody Polak podchodzi do nas w
towarzystwie jeszcze młodszej, skośnookiej dziewczyny. Widać, że
im się nie podobało. Namawia, żebyśmy dla odmiany wpadli do
tawerny. Z tego co mówi, dedukujemy, że to jego dziewczyna i
że w tawernie gotuje lokalne żarcie. Żegnamy się
niezobowiązująco. Grupa Polaków zaprasza nas na spotkanie dopiero
co zawiązującej się sajgońskiej Polonii. Ciekawa opcja, tym
bardziej, że o różne Polonie już się otarłem.
Do irlandzkiego pubu jedziemy taksówką.
Spotkanie odbywa się w niewielkiej salce na piętrze i w
podgrupach. Nie wszyscy się znają. Jakieś dwie dziewczyny siedzą
z brzegu jak stare panny i w milczeniu przysłuchują się
wątkom płynącym z epicentrum biesiady piwno-winnej. Polonia popija
co czwartek wypłukując z systemu nadmiar Wietnamu w
towarzystwie rodaków. Trochę dla zabawy, trochę z braku
wyboru. Mieszanka charakterów jest przypadkowa, a jedyna rzecz,
która naprawdę wydaje się ich łączyć, to fakt, że są Polakami
na dalekiej obczyźnie, gdzie łatwo wpaść w chwilową pułapkę
osamotnienia.
Zielone i czerwone sajgony robią
swoje, bo gdy przybywamy na miejsce, efemeryczna więź zaczyna już
jednoczyć grupę. Pan pilot latający dla wietnamskich, tanich
linii, pani psycholog na utrzymaniu męża, który podobnie jak
reszta biesiadników, pracuje dla
zagranicznej korporacji. Dalekowschodnia emigracja różni
się od euro-amerykańskiej tym, że Polacy w Azji nie zajmują
się pracą fizyczną.
Poganiam chłopaków do wyjścia,
zaspokojony towarzystwem jednych, ciekawy kompanii drugich. Kelnerki
nie mogą poradzić sobie z rozliczeniem grupowego zamówienia i mimo
że pieniądze za wypite piwa leżą na stole z lekką górką, ich
uprzejmość ustępuje miejsca szorstkiemu zdecydowaniu, z jakim
zachodzą nam drogę, usiłując zatrzymać nas do czasu uporania się
tą kostką Rubika. Taksówka podwozi nas pod drzwi Tawerny. W
środku tłok, bo i miejsca mało. Tawerna okazuje się dyskoteką
dla turystów, jej menu oferuje alkohol i chipsy, a Wietnamka siedzi
za mikserem i wpuszcza w głośniki techno.
-Co ty!? To nie jest moja dziewczyna –
krzyczy mi do ucha Damian popalając jointa, na co nikt z resztą
zdaje się nie zwracać uwagi. Zachowuje się jakby od dawna mieszkał
w Sajgonie. Pytam jak się tu żyje, ale dokładnie nie wie, bo
dopiero tydzień temu przyjechał na motorze z Hanoi. Zmywamy się
szybko. Wygania nas hałas i głód.
Od samego rana błąkam się po
Sajgonie. Brud jest tu częścią harmonii życia codziennego. Widok
olbrzymich karaluchów nieodłącznie towarzyszy spacerom i posiłkom.
Ich wszechobecność ma również swój praktyczny wymiar. W tandemie
ze szczurami czuwają nad immunologiczną kondycją tego zakątka
Świata, którego nawyki żywieniowe przyprawiają przyjezdnych z
Zachodu o silnie skontrastowaną paletę doznań - od erupcji
powściągliwego zaciekawienia typowego dla zwiedzania zoo z
inicjatywy upartego chrześniaka, poprzez obrzydzenie do wieczornych
spacerów po ulicznych targowiskach aż po kilkudniową sraczkę
podróżnika. Wczesnym popołudniem, w kawiarni naprzeciwko
hotelu spotykam się z Damianem. Zamawiamy tęgą, czarną kawę,
przy której wymięka moc potrójnego espresso. Damian kręci jointa.
Widać już, że jak zwykle. Kelnerzy w mig rozpoznają zapach,
zachowują się jednak, jakby palenie zielska w kraju,
gdzie przemyt marihuany karze się śmiercią, było elementem
lokalnego krajobrazu.
-Turystów policja się nie czepia –
mówi popalając jakby nigdy nic, jakby w domu bakało się do
wigilii, jak młodziak, który za posiadanie jeszcze nigdy nie
wylądował w pierdlu. Przechwalamy się gdzie kto nie był,
czego nie widział i nie przeżył oraz w jakim to języku nie mówi.
Rozmowa dwóch numizmatyków, którzy w dupie mają zagłębianie się
w historie czyichś kolekcji, a ich subtelna polemika ma jedynie na
celu podkreślanie wartości własnych zbiorów... Chłopaki
dołączają do nas gdy zapach skrętów na dobre miesza się z w
wonią mielonej kawy. Gawęda, gawęda no i ruszamy w piątkowe
miasto. Restauracja na piętrze - nie możemy się doliczyć kto ile
za co płaci. Potem fancy taras à la patio na wysokościach.
Widok na ładny kawałek wieczornego miasta przyciąga turystów
takich jak my. Damian jest tego wieczoru naszym przewodnikiem.
Upewniamy się, że palenie jest istotną częścią jego publicznego
teatrzyku. Jest tym religijnym palaczem.
-Ale czyja była teraz kolej? - Nie,
no trzeba drobniej kruszyć... - Nie tak się składa bibułki! - a
przecież kajdany wolności w stylu cool zawsze będą kogoś
uwierać. W chwili gdy bicie piany staje się przewlekłe
ponaglam towarzystwo myśląc o atrakcjach z oferty otwartych
przestrzeni wieczornego miasta. Chcę tam, gdzie najwięcej ludzi. Do
wyznaczonego miejsca chłopaki jadą taksówką, a ja na motórze z
Damianem. Kierowca z niego uważny, a wypalone jointy i wypite piwko
czy dwa nawet tak bardzo mu nie przeszkadzają.
-Możesz przez chwilę nic nie mówić?
- ucina mój monolog próbując skoncentrować się na jeździe po
ulicach ogarniętych komunikacyjnym szałem piątkowego wieczoru.
Programowa brawura, której oddaje się przy pomocy słów, ustępuje
pierwszeństwa racjonalizmowi w działaniu. W roli pasażera czuję
się bezpiecznie. Wszyscy tu mają oko na wszystkich. O ile w Polsce
korzystanie z klaksonu jest odruchem nerwowym, narzędziem wyrażania
pretensji, to w Wietnamie jest ono równie pozbawione emocji, co
korzystanie na polskich drogach z migaczy. W Azji trąbi się
spokojnie, żeby zasygnalizować manewr. W Europie po to, żeby
ostrzec w panice, przestraszyć lub wkurwić.
Rano przenosimy się do hotelu w
dzielnicy backpackersów. Zjedzony po północy mielony węgorz z
arachidami na bardzo ostro nie wychodzi mi na dobre. Nieprzespaną w
bólach noc spędzam w bliskim kontakcie z porcelitem muszli
klozetowej, a planowaną wycieczkę motorową do My Tho odkładamy na
jakiś inny raz. W naszej nowej dzielnicy wszystko, czego zagraniczny
turysta może potrzebować jest na podorędziu. Dealer Go Pro,
sklepy dla podróżników oferujące podrabiany ekwipunek na każdy
rodzaj wyprawy i restauracje, w których siedziska krzeseł są na
wysokości kolan. Michał od rana czyści żołądek z resztek
wczorajszego węgorza, w czym pomagają mu dwie szklaneczki whisky i
piwko. Mnie wódka z rana odraża, poza tym mój węgorz czyści się
sam. Do toalety docieram niesiony emfatycznym krokiem chodziarza.
Niewielkie pomieszczenie zawiera spory, plazmowy telewizor.
Jego przekątne krzyżują się na wysokości twarzy tych, co
siedzą lub bioder tych co stoją na wprost przezroczystej ścianki z
akrylowego szkła, zgrabnie wywiniętej w rynienkę, chroniącego
ekran przed zabójczym działaniem żółtawego płynu,
którego strugi chcąc nie chcąc obmywają wizerunek
prezentera wiadomości sportowych. Po nieprzespanej nocy sen zabiera
mnie na resztę dnia. Po południu ruszam z Sebkiem na
poszukiwanie lekkostrawnej paszy. Wietnamski rosołek i
coca-cola. Koło dwudziestej, w towarzystwie chłopaków powoli
przyswajam piwko. Pojawia się Damian. Siada, znika, coś przynosi,
skręca. Zajęty rozmową z parą, która się do nas dosiada nie
zwracam uwagi, że obok stoją policjanci. Ich też nie obchodzi
krążący przy stole skręt. Ten kraj naprawdę stawia na turystykę.
Ostatnie piwko sączymy na krawężniku w bocznej alejce gdy dochodzi
czwarta rano. Miasto zdążyło już spokornieć po szaleństwie
sobotniej nocy. Bania odbiera nam resztki zdecydowania. Poklepać się
na pożegnanie po plecach? Przybić piątkę? A może po prostu
klasyczną szuflą? Zrywam się do hotelu. Ostatnie dziwki nawołują
ze stolika, przy którym w milczeniu siedzi już tylko jakiś
łysiejący Amerykanin. Przed wejściem do hotelu zaczepia do mnie
facet na motorku. Bezzębną angielszczyzną człowieka zniszczonego
stylem życia jednego z ulicznych naganiaczy, której forma ustępuje
pierwszeństwa treści, proponuje wizytę w burdelu. Rozmawiamy
przez chwilę. W hotelu jeszcze długo nie mogę zasnąć.
Pikantne żarcie, rude szczury, słodycz endemicznego odoru
sajgońskich ulic, dziwki na motorach, tropikalny deszcz i te
karaluchy swawolne jak motyle... Buzują teraz w mojej głowie od
bani, od rozmów i myśli, co więzną w gardle. Buzuje we mnie całe
miasto.
Komentarze
Prześlij komentarz