Wietnam 2013: Karaluchy jak motyle.
Prawie całą drogę przesypiam wyciągnięty na fotelach po środku kabiny. To jeden z tych deficytowych lotów. Od czasu do czasu stewardesy wyrywają mnie do posiłku, proponują napoje. Przełykam coś machinalnie w półśnie, jak chomik (kto wie kiedy znowu zjem coś po wylądowaniu), po czym na powrót zamykam oczy. Chłopaki też odsypiają katarską noc. Legowisko uwiera, ale buczenie pokładowej maszynerii działa kojąco. Bujany turbulencjami rozkoszuję się kołysanką szumów i odpływam w pogłębiającą się namiastkę snu. Na chwilę przed lądowaniem budzi mnie głośny gong. Komunikaty płynące z głośników skrzeczą jak gigantyczna krótkofalówka, podczas gdy obroty silników spadają. Nieważkie wnętrzności chcą pofrunąć w przestrzeń, a twarz bieleje jakby na tę krótką chwilę odpływająca z niej krew miała jakąś ważniejszą robotę. Przesiadam się na wolny fotel koło okna. Podrównikowe niebo jest nieskazitelnie czyste. Jak okiem sięgnąć, bezkresna panorama miasta rozpościera się na dnie krystalicznie przejrzystej,