Wietnam 2019: 2. Jeszcze tylko ten jeden kęs zgnilizny...
22.03 Jeszcze nie ma dziewiątej rano, a tu totalna kapa. Ktoś wyczyścił mi plecak z gotówki. To znaczy miałem się tu na niej jeszcze parę miesięcy pobujać. A było to chyba tak. Odwiedzili mnie przyjaciele z Polski. To znaczy tak się mówi po angielsku. Po polsku to kumple? Nie. Kumple to z boiska albo od wódki i w dodatku to sami faceci, a tu o parkę chodzi. Koleżanka i kolega? Też nie. Nie jesteśmy w szkole ani w pracy. Znajomi? Nie, nie. Przecież pozwalamy sobie wobec siebie na bezpośredniość i komfort bycia niepoprawnym. Przyjaciele? No więc siedzę z przyjaciółmi w hostelowej kuchni. Oni palą jointy i dzielą się wrażeniami z dziewiczej podróży we dwoje, a ja próbuję słuchać. Ten i dwa kolejne dni mijają na podobnej beztrosce bez konieczności zaglądania do plecaka. Jeszcze mam trochę po kieszeniach. Trzeciego dnia rano grzebię w szafce, a tu kurwa bingo. Puściutka koperta. Uczucie odwrotnie proporcjonalne do euforii, której doświadczył złodziej na widok moich dolarów w gotówce...